We wtorek rankiem pogoda po raz pierwszy jest tak ładna, że widać wszystko. To świetnie, choć strach
przed palącym słońcem skłania do wyrafinowanego zabezpieczenia - aby oszczędzić sobie zmartwień zaklejam wystające części twarzy. Zaklejam bo selfi nabiera innego wyrazu :D.
Plan jest prosty z 1400 m wejść na Dom 4545 m i wrócić z
powrotem do Randy. Zrobić to jak najszybciej więc i jak najlżej. To ponad 3000 m w pionie po alpejskich ścieżkach,
skałach, lodowcu i finalnie wspinaczki na festigrat. Ruszamy
punktualnie o 8 spod dworca w Randzie - biją dzwony i jest spoko. Godzina nie wzięła się z przypadku - oczywiście chcieliśmy się wyspać :) Dodatkowo wyliczyliśmy, że ludzie wystartują o 6:00 i o 12:00 staną na szczycie więc przetorują nam całą drogę na szczyt. Zakładamy 9 godzin "tam i z powrotem". Bardzo szybko jednak okazuje się
że ciśniemy szybciej i na ok 3000 m przy Dom Huute meldujemy się po
1h40min. Dalej po lodowcu idealnie - zmrożony śnieg więc lecimy
jak po asfalcie. Festijoch przesolowany również bardzo sprawnie. Fotka z odwrotu kiedy to było więcej czasu ;) - Michał walczy w dolnej partii:
Do
4100 idzie jak spłatka choć trafiamy na jedno zbyt strome pole lodowe. Dzięki
akrobatycznym umiejętnościom, bo nie rakom gdyż ich nie mamy,
przechodzimy ten moment. Lekka dziaba "nie siada" w lodzie a podeszwy bezradnie osuwają się po lodzie - nasza słodka tajemnica pozostanie jak sobie poradziliśmy :D.
Dochodzimy rodaków - sympatyczna para. "Ja nie wiem jak wy żeście to kurwa przeszli w trampkach" - pada z ust chłopaka. Ja też nie wiem - rzucam z uśmiechem i ciśniemy dalej.
Dalej
zwalniamy - cały nasz misterny, długo dyskutowany plan właśnie legł w gruzach. Z każdym następnym krokiem zapadamy się po kolana w śniegu - do szczytu około pół kilometra w pionie a my niestety wyprzedziliśmy już wszystkich śmiałków i sami musimy torować. Balet w runnersach na stromym lodzie dostarcza wielu emocji i z czasem zaczynamy się go nawet uczyć.
Nie mamy uprzęży, liny, raków,
kasków i tego wszystkiego co mają inni. Mamy za to kije, czekan,
mega moc i wiedzę jak to zrobić. Widoczne ekipy wchodzące na
szczyt zostawiamy daleko z tyłu i po 5h20min stajemy na szczycie
Dom. Grań końcowa przepyszna:
Ogromne emocje, piękny widok i łzy szczęścia, które już
tak dawno nie stawały w oczach na szczycie - piękna nagroda za wysiłek.
Po kilku minutach wycofujemy się - odwrót z takich okoliczności przyrody mógłbym robić codziennie. W górę traskę zresztą też :D. Do
Mattertall!!!
Rodacy obok których zjeżdżamy na tyłkach
krzyczą: "Skąd wy kurwa jesteście?" Z Polski z gór :) i ogniem dalej. Zresztą jak się potem okazało ekipa z Sobótki, która organizuje Półmaraton Ślężański. Pierwsze 500 m w pionie robimy w niecałe 30 minut. Montuje mały zakład na
orientację i z miłą chęcią przegrywam whiski do zrobienie w
obozie.
Na lodowcu poniżej Fejstocha nogi zapadają się po pas.
Mimo to dobiegamy do skał i lodowa, zimna kraina zmienia się w
upalne lato. To dla mnie najmniej przyjemny element. Cały się gotuję. Mam na to już swoja metodę - co jakiś czas czym niżej odsłaniam kolejny kawałek ciała - a to podciągając spodnie, a to opuszczając skarpety, a to podwijając rękawy itd. Kiedy już czuję się jak smażone jajko odsłaniam kilka centymetrów grubego brzucha i ukojenie rozlewa się po ciele. Na 10 minut - i tak do samego już dołu. Dostajemy trochę gratulacji na zbiegu i o 15:27
padam przy dworcu w Randzie. Misio musi odpocząć ;)
Cała akcja zajęła nam 7h27min.
Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Dochodzi do nas, że złamaliśmy
system chodzenia po alpach. Zamiast ciepłej herbatki w termosie
lodowaty izotonik. Zamiast twardych ciężkich butów leciutkie
runnersy. Zamiast grubych ciepłych ciuchów bielizna i coś na wiatr
w razie czego. Po prostu light and fast - to musi wejść na większą
skalę bo to zbyt piękne aby pozostało nie modne. I znowu czas na dzień restu - teraz myślimy o sąsiedzie Doma
Taschornie. A w zasadzie o paru weissbirach, które gasimy już 10 metrów od linii mety. Nie oderwiemy się od nich przez następne 8 godzin czyli więcej niż zajęła nam wspinaczka na szczyt :).
A plany odnośnie restu i Tascha jeszcze okażą się baaardzo elastyczne.
Zapis z zegarka: DOM
tak czytam i się zastanawiam, czy na Was w tych "trampeczkach" nie patrzą z byka tak jak na naszych klapkowiczo-peleryniarzy Taternickich i pukają się w czoło ;) Haha. Pozdrawiam i meeeega szacun!
OdpowiedzUsuńw rajtkach i w trampkach! czad!!
OdpowiedzUsuńmega!
OdpowiedzUsuńMisio musi odpocząć!
:)
http://wyborcza.pl/1,87648,16458095,W_Tatry_w_tenisowkach_i_po_kielichu__Co_wyrabiaja.html#MT
OdpowiedzUsuńtaa weis bier i trampeczki :) coś w tym jest