niedziela, 10 sierpnia 2014

DOM OD STRZAŁU

We wtorek rankiem pogoda po raz pierwszy jest tak ładna, że widać wszystko. To świetnie, choć strach przed palącym słońcem skłania do wyrafinowanego zabezpieczenia - aby oszczędzić sobie zmartwień zaklejam wystające części twarzy. Zaklejam bo selfi nabiera innego wyrazu :D. 

Największa naklejka, z wiadomych powodów, ląduje na nosie i raptowanie kończy się plaster ;).

Plan jest prosty z 1400 m wejść na Dom 4545 m i wrócić z powrotem do Randy. Zrobić to jak najszybciej więc i jak najlżej. To ponad 3000 m w pionie po alpejskich ścieżkach, skałach, lodowcu i finalnie wspinaczki na festigrat. Ruszamy punktualnie o 8 spod dworca w Randzie - biją dzwony i jest spoko. Godzina nie wzięła się z przypadku - oczywiście chcieliśmy się wyspać :) Dodatkowo wyliczyliśmy, że ludzie wystartują o 6:00 i o 12:00 staną na szczycie więc przetorują nam całą drogę na szczyt. Zakładamy 9 godzin "tam i z powrotem". Bardzo szybko jednak okazuje się że ciśniemy szybciej i na ok 3000 m przy Dom Huute meldujemy się po 1h40min. Dalej po lodowcu idealnie - zmrożony śnieg więc lecimy jak po asfalcie. Festijoch przesolowany również bardzo sprawnie. Fotka z odwrotu kiedy to było więcej czasu ;) - Michał walczy w dolnej partii:



Do 4100 idzie jak spłatka choć trafiamy na jedno zbyt strome pole lodowe. Dzięki akrobatycznym umiejętnościom, bo nie rakom gdyż ich nie mamy, przechodzimy ten moment. Lekka dziaba "nie siada" w lodzie a podeszwy bezradnie osuwają się po lodzie - nasza słodka tajemnica pozostanie jak sobie poradziliśmy :D. 

Dochodzimy rodaków - sympatyczna para. "Ja nie wiem jak wy żeście to kurwa przeszli w trampkach" - pada z ust chłopaka. Ja też nie wiem - rzucam z uśmiechem i ciśniemy dalej. 
Dalej zwalniamy - cały nasz misterny, długo dyskutowany plan właśnie legł w gruzach. Z każdym następnym krokiem zapadamy się po kolana w śniegu - do szczytu około pół kilometra w pionie a my niestety wyprzedziliśmy już wszystkich śmiałków i sami musimy torować. Balet w runnersach na stromym lodzie dostarcza wielu emocji i z czasem zaczynamy się go nawet uczyć. 
Nie mamy uprzęży, liny, raków, kasków i tego wszystkiego co mają inni. Mamy za to kije, czekan, mega moc i wiedzę jak to zrobić. Widoczne ekipy wchodzące na szczyt zostawiamy daleko z tyłu i po 5h20min stajemy na szczycie Dom. Grań końcowa przepyszna: 





Ogromne emocje, piękny widok i łzy szczęścia, które już tak dawno nie stawały w oczach na szczycie - piękna nagroda za wysiłek. 













Po kilku minutach wycofujemy się - odwrót z takich okoliczności przyrody mógłbym robić codziennie. W górę traskę zresztą też :D. Do Mattertall!!!







Rodacy obok których zjeżdżamy na tyłkach krzyczą: "Skąd wy kurwa jesteście?" Z Polski z gór :) i ogniem dalej. Zresztą jak się potem okazało ekipa z Sobótki, która organizuje Półmaraton Ślężański. Pierwsze 500 m w pionie robimy w niecałe 30 minut. Montuje mały zakład na orientację i z miłą chęcią przegrywam whiski do zrobienie w obozie. 




Na lodowcu poniżej Fejstocha nogi zapadają się po pas. Mimo to dobiegamy do skał i lodowa, zimna kraina zmienia się w upalne lato. To dla mnie najmniej przyjemny element. Cały się gotuję. Mam na to już swoja metodę - co jakiś czas czym niżej odsłaniam kolejny kawałek ciała - a to podciągając spodnie, a to opuszczając skarpety, a to podwijając rękawy itd. Kiedy już czuję się jak smażone jajko odsłaniam kilka centymetrów grubego brzucha i ukojenie rozlewa się po ciele. Na 10 minut - i tak do samego już dołu. Dostajemy trochę gratulacji na zbiegu i o 15:27 padam przy dworcu w Randzie. Misio musi odpocząć ;) 




Cała akcja zajęła nam 7h27min. Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Dochodzi do nas, że złamaliśmy system chodzenia po alpach. Zamiast ciepłej herbatki w termosie lodowaty izotonik. Zamiast twardych ciężkich butów leciutkie runnersy. Zamiast grubych ciepłych ciuchów bielizna i coś na wiatr w razie czego. Po prostu light and fast - to musi wejść na większą skalę bo to zbyt piękne aby pozostało nie modne. I znowu czas na dzień restu - teraz myślimy o sąsiedzie Doma Taschornie. A w zasadzie o paru weissbirach, które gasimy już 10 metrów od linii mety. Nie oderwiemy się od nich przez następne 8 godzin czyli więcej niż zajęła nam wspinaczka na szczyt :). 

A plany odnośnie restu i Tascha jeszcze okażą się baaardzo elastyczne.    

Zapis z zegarka: DOM

4 komentarze:

  1. tak czytam i się zastanawiam, czy na Was w tych "trampeczkach" nie patrzą z byka tak jak na naszych klapkowiczo-peleryniarzy Taternickich i pukają się w czoło ;) Haha. Pozdrawiam i meeeega szacun!

    OdpowiedzUsuń
  2. w rajtkach i w trampkach! czad!!

    OdpowiedzUsuń
  3. http://wyborcza.pl/1,87648,16458095,W_Tatry_w_tenisowkach_i_po_kielichu__Co_wyrabiaja.html#MT
    taa weis bier i trampeczki :) coś w tym jest

    OdpowiedzUsuń