poniedziałek, 27 czerwca 2016

3 x Śnieżka = Mont Blanc

Ile razy można pisać o wyścigach ultra w górach?

Przecież co zawody jest to samo - pot i łzy. A teraz miało być jeszcze gorzej bo zapowiadali 30 stopniowy upał co jest dla mnie absolutnym zabójstwem. 
Analizowałem jak się przed tym schować - kilka rad porad przyswoiłem: 
"zjedz aspirine" - krzyczało forum, 
"włóż liść kapusty pod czapkę" - sugerował tato, 
"weź bidon bo się ugotujesz" - najskuteczniej doradziła Kasia :-).

Od dzieciaka pamiętam że zawody sportowe wzbudzały we mnie stres. Stres był spowodowany tym, że wszyscy byli jacyś tacy profesjonalni - w podstawówce mieli buty z kolcami i stroje z napisami vs moje chińskie trampki. Potem na zawodach biegowych część ludzi stresowała przywdziewaniem zbroi w klimacie plastra miodu np. serii S-Lab za 3 tysiące vs moje wysłużone buty z przebiegiem ponad 2000 km, które wyglądają jak sandały a drop spadł z 6 do 3 mm ;-).

uuu jakie jedwabiste ciuchy :)  

Jednak ani wtedy ani teraz te zabawki nie powodują, że ktoś będzie szybszy. Wiem to już w zasadzie od pierwszego górskiego biegu gdzie na drugim miejscu przybiegł Czech w bawełnianej koszulce i starych znoszonych gaciach. Stres zatem bezpowrotnie minął. Sprzęt to dodatek a nie istota. 
Ale wracając do kolejnych zawodów - tym razem na 3xŚnieżka=Mont Blanc . Zawody maja formułę trzykrotnego wbiegu na szczyt Śnieżki - za każdy razem zbiega się do Karpacza i zawraca na deptaku. Support team zapowiada się idealny. Kasia krzepi na nawrotce, tato i Tomek staną w kluczowych miejscach i będą polewać wodą a mama pilnuje dzieci zdeterminowane do konsekwentnego kibicowania. 



Nic tylko biec.



I tak to poszło - teraz zamiast opisu pęczniejących mięśni, głośnego sapania czy lejącym się po głowie pocie - skupię się na fakcie, że jednak tym razem było inaczej. Spora grupka narzucał dość rześkie tempo i konsekwentnie parli do przodu. Ich wystrzelenie z procy było na tyle mocne, że musiałem się ogarniać psychicznie bo wola zejścia po pierwszym kółku z trasy rosła z każdym verticalnym metrem. Problemy z ciałem tłumaczyłem sobie w najprostszy sposób - przyjdzie moment na drugi oddech. Zawsze przychodzi - szczególnie jak bieg jest odpowiednio długi. Fakt, że nie ciągnąłem jako pierwszy przestał mnie dręczyć dopiero gdy Wróbel, z którym leciałem kawałek pierwszej pętli  oznajmił, że machnął na płaskim maratonie w tym roku 2h38min.
Miałem nieodparte wrażenie, że ekipa przodująca nie uciągnie takiego tempa. Pierwszy wbieg na szczyt zrobiłem o 7 minut gorzej niż 2 lata temu. Problemy z kręgosłupem skutecznie przytrzymywały mnie przed sumiennym treningiem. Na drugiej pociągnąłem już lepiej. Złapałem tempo - i konsekwentnie do przodu - nikogo za mną ani przed mną. Czysta gra. Tomek i tato oblewają sowicie zimną wodą przy schronisku Nad Łomniczką i rozpoczyna się moje ulubione podejście w Karkonoszach - Kocioł Łomniczki. 




Tam nie może być inaczej i dochodzę w końcu jakiegoś biegacza. Leci na dwie pętle ale jest totalnie ugotowany. W zasadzie prowadzi, ale brak mu wiary, że może wygrać. Pewnie by się uśmiechnął w tym kryzysie gdyby wiedział że wieczorem odbierze puchar za pierwsze miejsce na średnim dystansie. Po kliku kolejnych drobnych problemach w stylu kurczy, że płakać się chce zbiegam do Karpacza. Co by się nie działo dla reporterów zawsze zdobędę się na naturalny, niewymuszony uśmiech :D. 


Kolejna zawrotka w Karpaczu. Przed dobiegnięciem do Mety mijam jedynie dwóch biegaczy na ULTRA i brak 4 dodatkowych zawodników, którzy byli przede mną. Okazało się później, że Klama rozwalił stopę, jeden gość pomylił drogę, a reszta była już po prostu poskładana. Na mecie Kasia w ekspresowym tempie pomaga z woda, colą i solą, która jem prosto z wora. Wybiegamy w trzech na ostatnia pętlę. Konsekwentnie przyspieszam bo właśnie przyszedł ten wyczekiwany "drugi oddech". To świetne uczucie kiedy nabierasz pewności, że już piłka w dołku i w pełni kontrolujesz sytuację. Lecę jako trzeci i konsekwentnie buduje przewagę. Tracę z oczu rywali. Znowu biegnę sam. Ostatni punkt wsparcia na żółtym szlaku - Tomek i tato zgotowali mi świetny zimny prysznic i zmotywowali do dalszej walki. W głowie pojawia się już plan na dalszą część biegu - dobiegnę jako trzeci bo oni mnie już nie dojdą - będę biegł pod górę tam gdzie oni na pewno idą. W głowie kołatała mi się strata dwudziestu minut do drugiego więc nie pojawiła się myśl "dogonię drugiego". A szkoda bo na metę wpadł 5 minut przede mną :) I było o co powalczyć. Czwartemu uciekłem 18 a piątemu 28 minut na tej ostatniej pętli. A potem jest już tylko zasłużona radość, relaks i niedźwiedzie z suport teamem.






To był doskonały akcent przed prawdziwym wyzwaniem tj. sierpniowym Lenin Race http://www.leninrace.com/   
A póki co rekord trasy dalej nie pobity. Dwa lata temu machnąłem 5h39min i dalej cyfra czeka na śmiałka ;-)   

Zrzut z zegarka: http://www.movescount.com/moves/move111535215 

Zdjęcia od: Kamila i Wojciech Cyganek , Marcin Petkowicz , Magdalena Bogdan , Ola Dąbrowska  i oczywiście Kasia Chojnacka. 

7 komentarzy:

  1. Pięknie. Gratulacje Daniel. Jestem wielkim fanem twojego stylu :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. wciąż pod wielkim wrażeniem!! gratulacje

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zawsze pokazałeś klasę tam i pokazałeś tutaj, jak ważne jest wsparcie bliskich tym "samotnym ultrasom" :-) <3
    Mega Graty!

    OdpowiedzUsuń
  4. mega gratulacje i powodzenia w sierpniu, napisz kiedyś na blogu coś więcej o samych treningach :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki - treningi to rutyna i ciężko o nich pisać ;-)

      Usuń