Co bieg myślę że wiem więcej.
Lepiej się przygotuję, zakleję sutki to koszulka mnie nie obetrze,
lżej zawiąże buty to stopy nie zdrętwieją, obetnę paznokcie to
nie zejdą po biegu, ochronie głowę bo ma się żar z nieba lać,
wezmę magnez, który obroni mnie przed skurczami... zawsze są
dziesiątki rzeczy o które można zadbać. I zawsze przed
startem o większości zapominam a w zasadzie świadomie je ignoruję ;-)
Tym razem jednak nie było nieźle –
kupiłem żele (12 jednostrzałowych), wziąłem magnez, pociąłem
pieluchę Kaliny aby zrobić sobie osłonę głowy, kupiłem bidon bo
wszystkie mi przeciekały i naładowałem Garmina. Ba posmarowałem
ręce i kark kremem z filtrem 20 a przed startem zrobiliśmy nawet
małe rozbieganie drużyną Chojnikową. Zignorowałem jedynie radę
taty odnośnie nałożenia na bieg liść kapusty na głowę. Kapusta
ponoć izoluje i chłodzi - no może następnym razem ;-).
Żele wziąłem 4 bo przecież
wystarczą – pozostałe 8 zostawiłem w aucie. Magnezowe shoty
doradzałem wszystkim a sam wziąłem rozpuszczalny i słaby magnez z
Lidla sztuk 3. Pociętą pieluchę zostawiłem w plecaku. Dam radę
pomyślałem – to mój nie pierwszy maraton górski a
karkonoski nawet drugi więc wiem czego się spodziewać. Skrócenie
trasy o wbieg an Śnieżkę dodatkowo luzował.
Na starcie klimat przedni – wielu
znajomych i bardzo dużo reprezentacji z innych krajów –
Amerykanie, Japończycy, Afrykańczycy, Niemcy, Czesi, Anglicy,
Węgrzy, Słoweni, Włosi, Ukraińcy to tylko niektórzy
przedstawiciele, którzy przemykali i cykali sweet focie. Wieje
profesjonalizmem – w końcu to Mistrzostwa Świata gdzie
przedstawiciele wielu narodów mają wykręcić chore czasy i
utrzeć nosa nam szarakom. Świetny sprzęt inny biegaczy jednak nie
robił na mnie nigdy wrażenia - na końcu nieważne jak masz sprzęt
tylko to co masz w nogach i głowie stanowi o sile i możliwościach.
Pamiętam to uczucie z zawodów w podstawówce. Chłopaki
ze szkół sportowych w butach z kolcami a ja w chińskich
trampkach ;-)
3, 2, 1 START – ruszyła maszyna.
Cisnę szybko od samego początku. Pomysł na ten maraton mam taki że
będę biegł od razu szybko aby jak najkrócej trwał mój
wysiłek. Chcę złamać 4 godziny choć nie mam pojęcia czy to w
ogóle dla mnie możliwe – rok temu razem ze Śnieżką
miałem 4:35 a Śnieżka zabiera 15-20 minut. Ambitne pomysły
skutkują tym że można zbliżyć się do swoich słabości a w
zależności od tego jak silni jesteśmy albo je przezwycieżyć albo
im ulec. Z filozoficznych rozmyślań co chwilę wyrywa mnie jakiś
znajomy głos – raz ja wyprzedzam kogoś raz ktoś mnie.
Konsekwentnie wspinamy się do góry i gdy wybiegamy poza linię
drzew przed Łabskim Szczytem żar zaczyna lać się z nieba. Jeszcze
nie ma 9:00 rano a polewanie wodą ze szlaufa na Łabskim centralnie
w twarz przynosi mocną ulgę. Bez większych zmian dobiegamy do
Śnieznych Kotłów – pierwsi byli tu ponoć 15 minut temu.
Czas około 45 minut. Woda na głowę, do bidonu, dwa kubki do ręki
i ruszam. Po chwili mój ulubiony odcinek – zbieg po
kamiennej ścieżce gdzie można rozpędzić się jak ferrari :).
Wyprzedzam dużo biegaczy. Nagle głośny krzyk z tyłu – OBUDZIŁEM
SIĘ!! – leci Józek. Pod górę lekko zamulał ale po ostatnich
walkach w Dolomitach miał prawo. Krzyczymy we dwóch i
zlatujemy ze zboczy Wielkiego Szyszaka. Patrzę
na zegarek i wygląda na to że lecę trochę za szybko – a może
tak właśnie będę już biegał maratony – szybciej niż
powinienem ? ;-)
Na zbiegu do
Przełęczy Karkonoskiej po morderczym asfalcie wykręcam czas 3:47
na kilometr. Nie lubię asfaltów a tych rozgrzanych słońcem
w szczególności. Wciągam drugi żel. Miałem do użyć po
wyjściu w rejonie Małego Szyszaka. ale czuje że opuszczają mnie
siły. Następny wciągnę na nawrocie przy Domu Śląskim i ostatni
jak mnie walnie kryzys – pomyślałem.
Dalej idzie dość
monotonnie – nie ma już tak wielu zmian pozycji choć czuję że
siły systematycznie się zmniejszają. Zaczynam żałować za małej
ilości żeli. Dodatkowo jeden z nich zaginał wraz z magnezem. I
cały misterny plan energetyczny wziął w łeb. Mija mnie dwóch
pierwszych zawodników, którzy wykonali już nawrotkę. To
diabły jakieś rogate – kolesie lecę tempem jak na dyche po
płaskim ;-).
Bije brawo i
krzyczę coś motywującego ale sprawiają wrażenie nieobecnych. Później
sporo znajomych twarzy – leci Hercog, Józek, Pawłowski –
uśmiechnięci jak na dobrej imprezie. Na punkcie żywieniowym przy
Domu Śląskim gdzie jest nawrotka szukam czegoś do jedzenia co
zastąpi mi kilka żeli. Dostępne są tylko kruche ciasteczka.
Zawsze zastanawiałem się jak można taki produkt dać biegaczom do
jedzenia. I tym razem musiałem się przekonać jak on podziała.
Jedno ciastko jadłem prawie kilometr. Po ugryzieniu setki okruchów
uderzają w gardło i przyklejają się do niego. Z następnymi było trochę łatwiej ale dalej ciężko zrozumieć co autor menu miał na
myśli ;-)
Wracając na
Maratonie Karkonoskim jest zawsze lepiej bo mija się setki twarzy,
które działają bardzo motywująco – bardzo szybko mijam
się z Błażejem, kilka minut później z Krzyśkiem. Dalej Andrzej, Olga, Gała, Lekarz, Byniu i Kasia. Wszyscy w bardzo dobrych
formach i z bananem na buzi. Przybijamy piątki.
Około 30
kilometra przychodzi to czego bardzo nie chciałem. Energia jakoś
nagle ulatuje. Tempo spada. Zaczynają łapać potężne skurcze w
łydkach. Znam to uczucie więc już nie zaskakuje. Programuje się
na dotarcie do następnego punktu żywieniowego. Kilka razy staję
aby naciągnąć łydki. Skurcze zachęcają aby się zatrzymać i
odpuścić ale głowa nie dopuszcza takiego scenariusza. Pomimo że
czuję się jakbym się czołgał wyprzedzam innych czołgających
się bardziej.
To ta część maratonu gdzie można zyskać bardzo dużo ale też wiele stracić. Mi już zależy aby nie tracić. Liczę czas i już wiem, że nie mam szans na złamanie 4 godzin. I bez jakiejś bomby energetycznej to się nie uda. Uwielbiam czerpać energię od ludzi – i na Przełęczy Karkonoskiej dostaję sporą jej dawkę. Gorączkowo szukam czegoś do jedzenia – na punkcie świeci się taca z białym proszkiem – nie jest to koks ale sól więc biorę dwie garście i popijam. Jakaś dziewczyna krzyczy że chyba spieszę się do żony. Odkrzykuję że jest w ciąży za co dostaję brawa i krzyki – i poziom energii wzrasta a po chwili dochodzi do mnie, że już w ciąży nie jest a właśnie lecę dla czterotygodniowej Kaliny – czego się nie robi dla zastrzyku energii ;-).
Na przełęczy
Karkonoskiej wyprzedza mnie reprezentantka Włoch. Ma całkiem dobrze
wyglądające pośladki więc będę miał mobilizator - trzymam się
jej kurczowo choć na podejściu pod Petrova Boudę ona dalej
biegnie. Nie mam na to najmniejszej ochoty więc przechodzę do
marszu. Szlauf przy Petrovej jest jak zbawienie. Kładę się pod nim
i cały oblewam – do walki zagrzewa mnie Ola - zwyciężczyni
Chojnik Maratonu. Patrzę na ręce – spalone słońcem z gęsią
skórką – w końcu poczułem chłód choć to raczej
mini udar. Na Śnieżnych na punkcie żywieniowym widać że wiedzą
co się z ludźmi dzieje – na początku stoi dziewczyna z 5
litrowym baniakiam do polewnaia głowy – wyłapuję cały baniak. Z
tyłu ktoś krzyczy choć do szlaufa. Nie czekam na drugie zaproszenie
– znowu na kolana i pod strumień lodowatej wody. Do walki zagrzewa
tym razem Dorota Szparaga – dzięki – trzy słowa a pomagają.
Znam tan ostatni odcinek. Znam go bardzo dobrze. Rok temu na tym
odcinku pomagałem Magdzie Łączak w pościgu za Ewą Mejer. Z 4
minut przewagi, która miała nad nami zbliżyliśmy się do
1,5. To proty odcinek i wiem jak pobiec go szybko.Tylko czemu nie mam
już kompletnie sił? Zaczynam biec. Coraz szybciej. Programuje się
na ostatnie 4 km. Pierwszego gościa wyprzedzam po 2 km. Cały czas
przyspieszam – z tyłu zbliża się szybko jakaś kobieta.
Przyspieszam – czuję że balansuję na krawędzi – turyści biją
brawo i coś krzyczą – to pomaga. Kilka razy łzy napływają do
oczu – nie wiem czemu – może to szczęście, może to endorfiny
buzują, a może to organizm broni się przed kolejnymi krokami. Łzy
są miłe choć zachowuję odrobinę męskiej dumy i przestaję przy
turystach ;-). Namiętnie chłodze się resztką izo z bidonu.
Przy
Mokrej Przełęczy mam już naprawdę dość. Choć pozostało mniej
jak kilometr i to zdecydowanie koniec to 30 metrów przede mną
widzę włoszkę – tą z Przełęczy Karkonoskiej – podbiega pod
3 Świnki. Za nami 30 metrów ciśnie następna biegaczka. Przy
3 Świnkach widzę Tomka – super że jest – pożalę mu się pomyślałem ;-).
Dalej ruszamy
razem – ja powtarzam w kółko że już nie mogę a on że to
już koniec i jeszcze trochę. Łzy znowu napływają – ta z tyłu
coraz bliżej. Ktoś krzyczy biegnij na palcach i stawiaj dłuższe
kroki. Tak robię - ostatnie podejście – nie wiem skąd siły ale
wykonuję ostatni zryw – przyspieszam i wyprzedzam włoszkę.
Na mecie znowu łzy. Dopada mnie Maciek – koniec biegu.
Na mecie znowu łzy. Dopada mnie Maciek – koniec biegu.
Wiele nauk płynie
z tego biegu – ciekawe czy pozostaną czy zejdą jak teraz schodzi
spalona słońcem skóra ;-). 4 godziny były do złamania ale zajęło mi to dziesięć minut dłużej. Nie wyobrażam sobie
jak możliwe było przebiegnięcie tej trasy w 3:07 bo tyle miał
nowy mistrz świata !
I jeszcze kilka zdjęć:
I jeszcze kilka zdjęć:
bardzo dobrze się czytało, fajne spostrzeżenia:)
OdpowiedzUsuńDla mnie to i tak jakiś kosmos - czy te 3:07, czy 4:10!!! Po płaskim nie wykręciłabym nawet takiego czasu! Szacun! A relację czyta się fenomenalnie! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń