YES!
Znowu pakujemy plecaki na wyjazd.
Tym razem za sprawą spontanicznej
rozmowy przy suto zakrapianym ognisku gdzieś w Rudawach Janowickich
pada wizja realizacji alpejskiego klasyka –na Grandes Jorasses
drogą La Linceul - „Petit? Niee Grandes” i potężna
salwa śmiechu przypieczętowuje wybór.
My
nałogów się nie wstydzący, dream team nie posiadamy
pękatego kajetu z wykazem imponujących przejść. Nie posiadający
ani kajetu, ani imponujących przejść i częściej niżeli rzadziej
nawet porządnego topa. Pochwalić możemy się, lub też
przemilczeć, kilka naszych wspinaczek w Śnieżnych Kotłach plus
jakiś wyjazd w tatry na Świnice.
Danek
alpy, kaukaz i pamir już na oczy widział- nawet coś niecoś w nich zrobił poza dobrymi
kadrami.
Dla
Michała”Miszy” był to debiut na kilku płaszczyznach:
pierwszy
wyjazd w alpy, pierwszy kontakt z lodowcem i wreszcie pierwsza długa
droga.
Zważając
na sprzyjające warunki tj. zepsuty w przeddzień wyjazdu samochód
Miszy- 1:0 dla niego (na szczęście pożyczył od siostry – dzięki
siostra!) oraz zachęcającą odpowiedź z La Chamoniarde (lokalna
baza wspinaczkowa) po naszym pytaniu jak waruny: We would
recommend you to wait later in the season for some more snow
decydujemy się na natychmiastowy wyjazd.
Mamy
pięć dni razem z przejazdami więc szykuje się szybka akcja. Cała
noc jazdy ładuje nas pozytywną energią, jednak kubeł zimnej wody
czeka już w Chamonix. Leje tak, że wycieraczki nie nadążają
zbierać wody.
Co więcej Danek orientuję się, że zapomniał
spodni do wspinania. Mamy zatem 1:1 w kwestii dobrego przygotowania
do wyprawy. Decydujemy się na wyjście z auta po dłuższe meteo z
La Chamoniarde. Krótki
spacer przez centrum Chamonix ze względów pogodowych wygląda
raczej jak spływ kajakiem.
Bardzo miłe panie wybałuszają szeroko
oczy kiedy słyszą o naszym pomyśle – La Linceul? It
is difficult route – do you know that? If here it is rainy near the
mountain is snowy so you won’t get there
… Koronne if I were you I wouldn't go there dla
nas tylko podkręca atmosferę szczęśliwych zbiegów
okoliczności. Dowiadujemy się jednak, że za 2-3 dni ma być super
pogoda i może wtedy jest szansa – ta informacja mocno siada nam w
głowach jak pożądany promyk słońca, którego dzisiaj nie
będzie dane nam poczuć. Kupiliśmy zatem ubezpieczenie na 3 dni i
na koniec pytaniem o wypożyczalnie sprzętu, bo nie mam innych
spodni oprócz mokrych krótkich jeansów, powoduję
u pań prawie zawał serca. Spodni musimy poszukać zatem na własną
rękę (modne z dobrą metką za 400 euro na deptaku „źle leżały”
ale na uboczu znaleźliśmy szyte na miarę za 30 euro ;). Dalej
leje jak z cebra więc decydujemy się na kolejkę do Montenvers.
Tam przemoczeni przez ścianę deszczu staramy się oglądać
lodowiec, którego nie widać. Decydujemy się zatem na liczne
herbatki z prądem pod wiatą na przystanku. Wznosząc toast w tych
pięknych przystankowych okolicznościach przyrody, nasza wyprawa
otrzymuje oficjalny tytuł „grandes żulares” .
Wraz z kolejnymi
herbatkami morale wzrastają a my roztaczamy wizje o wspinaniu w
ciepłych krajach, w których to chcielibyśmy się na próżno
znaleźć. Magiczny płyn czyni cuda nie tylko w naszych głowach –
o 17 przestaje padać deszcz! – tu widzimy szansę, że może
jednak rozpoczniemy akcję już dzisiaj.
Ruszyliśmy lodowcem w
kierunku upatrzonej doliny. Widoczność wyśmienita tylko krótka
– około 10 metrów. Idziemy z 3 godziny i rozbijamy namiot.
Optymizmu dużo, bo w końcu udało się wyjść w ten „piękny”
dzień. Wieczorem kolejna niespodzianka - Misza zamiast śpiwora
puchowego wziął letniego waciaka w worku po puchu. 2:1 dla Miszy –
znów „prowadzi”. Oj będzie się tulił będzie...
Następnego
dnia ruszamy w górę lodowca. Gęste chmury co jakiś czas
pokazują granie to z jednej to z drugiej strony – resztę
dopowiada nasza bujna wyobraźnia.
Po przeniesieniu obozu na ostatni
w miarę płaski teren chmury ustępują ukazując w końcu Grandes
Jorasses w pełnej krasie. Wszystko to co stoi dookoła nagle staje
się malutkie choć do tej pory to były największe i najbardziej
przekozackie ściany na jakie chcieliśmy się wspinać. Po krótkim
odpoczynku zbieramy się na rekonesans pod ścianę. W tym momencie
odkrywam, że zapomniałem zabrać kasku... No to mamy 2:2 z tym, że
tym razem cieszy się Michał. Robienie lodowej drogi bez kasku do
najmądrzejszych nie należy zatem sprawnie opracowujemy prototypowy
model kasku wykonany z menażki, czapki i pasków od czołówki.
Na głowie siedzi świetnie, odbija kamienie i wagę ma niższą niż
kask. Trzeba to opatentować! Dojście jest strome i bardzo
zaśnieżone. Ponieważ nikt normalny nie pakuje się tutaj w takie
opady śniegu torujemy twardo cała drogę brnąc po uda w kopnym
śniegu.
Po kluczeniu na lodowcu, kilku zmianach trasy i
przewspinaniu paru seraków docieramy finalnie pod wejście w
drogę. Poziom frustracji nieciekawą drogą dojściową, oraz
karygodnie zmotaną liną na plecach która to co dwa kroki
haczyła się o raki skutkuje co kilka sekund przywołaniem przez
Misze najstarszego zawodu świata w otoczeniu plejady innych określeń
z bogactw języka ojczystego. Oczywiście, choć słońce już powoli
zachodzi, musimy sprawdzić jakie są warunki w ścianie. Na temat
zalecanego obejścia szczeliny brzeżnej z lewej strony Misza nie
chce już nawet słuchać i wchodzi w drogę „na wprost”.
Pomysł
super choć przemoczony i przemarznięty trafia nieopatrznie na cała
serię porządnych pyłówek. Znowu najstarszy zawód
świata.. Przy motaniu abałakowa Miszka zdjął rękawice co okazało
się brzemienne w skutkach. Burdelowa plejada gwiazd obiła się o
ściany Grandes Jorasses choć zdecydowanie lepiej pod kątem
stosowanego języka pasuje tu określenie grandess żulares. Zjeżdża
zły, mimo że cel został osiągnięty – warunki w ścianie
sprawdzone i są dobre. Jutro planujemy lekki odpoczynek i
przygotowanie przed atakiem. Poprawiająca się pogoda dzień później
również rzuca nas w kierunku ściany. Tym razem decydujemy
się na podejście pod przełęcz jaskółek aby rozpoznać
drogę zejściową do obozu przez inną część lodowca. Wpakowujemy
się w piękne seraki klucząc na potęgę, ale finalnie odnajdując
rozsądną drogę powrotną przynajmniej z części lodowca.
Ponieważ
szczęście nie przestaje nam dopisywać podczas całego wyjazdu
Danek gubi telefon gdzieś pomiędzy namiotem a naszym rekonesansem.
W akcie desperacji rusza na poszukiwania telefonu śladem naszej
trasy aby znaleźć go 30 minut drogi od obozu zagrzebanego w śniegu
za prostym serakiem – w czepku urodzony!
Po
powrocie szykujemy się do snu – jutro sobota i planujemy
zaatakować nasz Całun. O 3 nad ranem zmierzamy już dziarsko pod
ścianę. Nagromadzone stresy skutkują desantem Milagrosa w
szczelinę – nie pomaga jedzony w nadmiarze Stoperan. Jeszcze tego
samego dnia za 3 godziny dopadnie go znowu tym razem już w ścianie
:). Odkrył tym samym po co w uprzężach odpinane gumki nogawek.
Poprawiamy czas dojścia pod ścianę, pijemy herbatę. Przebija
się nam butelka plastikowa więc mamy niewiele ponad 2 litry płynów
na dwie osoby na całą drogę. Ruszamy. Zbetonowany
śnieg zapewnia doskonałe warunki. Po cichu uśmiechamy się na myśl
o paniach z La Chamoniarde, które „delikatnie” sugerowały
porzucenie planów lub przełożenie ich in the
season. Początek drogi przebiega świetnie, trzymając cię prawej
strony drogi podziwiamy ogrom WALKERA, który przyciąga swym
majestatem każde nasze spojrzenie. Ciągniemy wyciąg za
wyciągiem – na zmianę praktycznie po 60 metrów.
Wyglądamy
przełamania ściany żeby połechtać nasze ego tym że już połowa
drogi urobiona, „Fasola skalna”* po lewej jakoś nie może jednak
się skończyć a z daleka było widać, że „jest taka krótka”.
Po 8 godzinach walki zostało nam jeszcze dużo ściany.
Napoje już
się skończyły a otuchy dodają kolejne helikoptery podlatujące
prawie na wyciągnięcie ręki. To właśnie ten moment kiedy
wspinając czujesz się jak Izabela Skorupko w Granicach
wytrzymałości (to Milagros) oraz Wiliam Wales w Walecznym
sercu (to ja). Ciężko opisać samą akcję w ścianie bo
praktycznie Całun jest drogą na której poza pierwszymi
wyciągamy idzie się cały czas po wylanym nastromionym polu. Tętno
przyspiesza gwałtownie na wyciągu Danka w skalnej partii
kilkadiesiąt metrów przed wyjściem na grań skąd posypała
się kaskada kamieni wielkości telewizorów 14”- żeby tylko
lina nie oberwała. Doskonałe uczucie nie opuszczało nas aż do
grani gdzie dotarliśmy chwilę przed osiemnastą.
Mieliśmy taką
cichą nadzieję że droga pójdzie nam bardzo szybko (sama
ściana kosztowała nas 12 godzin pracy) i zgodnie stwierdzimy że
idziemy na szczyt, ale zaraz po dostaniu się na grań
zweryfikowaliśmy te plany. Brak picia!, późna godzina,
gruźlica postępująca u Miszy sugerowały jednak odwrót
przez Grań Jaskółek. Ta do najłatwiejszych nie należy więc
po szybkim dorobieniu herbaty (ups – skończył się gaz)
rozpoczynamy zjazdy do przełączki. Ponieważ to Michał zna się na
rzeczy jak mało kto, na zjazdach zabrał się za kolejne motanie
punktów zjazdowych a Danek za budowanie silnych morali. O ile
punkty zjazdowe były mistrzowskie o tyle motywacja pryskała jak
mydlana bańka wraz z każdym kolejnym zakleszczeniem liny podczas
ściągania jej z góry do stanowiska. To skutkowało
oczywiście powrotem „do góry” aby odzyskać linę. A
działo się to częściej niż zwykle - koszt długich zjazdów.
Dodatkowo, jako w czepku urodzeni, zazwyczaj często mieliśmy do
czynienia z poplątana liną (liczne obfite kazulaki) oraz
akurat jak zaczęło się ściemniać spadła Danielowi z głowy
czołówka gdzieś na włoska stronę. Kreatywność Miszy przy
motaniu kolejnych stanowisk nie może pozostać bez komentarza –
punkty z repów, taśmy węzełków i dokładnie 2 haków
pozwoliły bezpiecznie zjechać nie zostawiając fortuny w ścianie.
Zjeżdżaliśmy praktycznie za każdym razem całą długość 60 m
liny. Grań jaskółek wyczesana, choć z lekkim trekingiem
nie ma nic wspólnego ;). Około 24 dotarliśmy na śnieżną
przełączkę pomiędzy Grandes i Petit Jorasses. To było jak lot w
przestworzach więc całowaliśmy śnieg z radości. Zgodnie
stwierdziliśmy że dalej już dzisiaj nie idziemy i czas odpocząć.
Byliśmy po 22 godzinach w akcji. Wydeptaną dziurę śnieżną
wyłożyliśmy liną. Z plecaków wyjęliśmy usztywnienia i
podłożyliśmy pod nerami. Niedziałające rozgrzewacze włożyliśmy
do skarpet i rękawic. Nogi do plecaka oraz nakryliśmy się
cieplutka kołderką z NRC. Sen był błogi o ile trwał dłużej niż
10 minut ciągiem, przytulania wiele a nawet miałem omam że ktoś
do nas podchodzi. Oczywiście nikt nie podszedł a wschód
słońca około 4:00 wynagrodził trudy dnia poprzedniego – w tle
Matterhorn, Weishron, Montherossa – tak mógłbym budzić się
codziennie- spojrzenie Danka mówi samo za siebie.
Szybki
przepak i zaczynamy zjeżdżać dalej – jest niedziela i jutro rano
mamy być w pracy ;). Linia zjazdów oczywista w
przeciwieństwie do Grani Jaskółek szło szybko – raz
jedyny lina się zakleszczyła więc to całkiem dobra średnia. Na
trasie degradacji uległ rondel z głowy Danka – najpierw spadł pasek
trzymający a potem spod kaptura z głośnym brzdęknięciem wpadł
rondel dzielnie ochraniający głowę przez całą drogę. Całe
szczęście nasza przygoda z Jorassami powoli dobiega końca. Jeszcze
parę zjazdów, jeszcze parę abałakowów i schodzimy na
lodowiec. Jeszcze oczywiście lina niefortunnie zakleszczyła się w
potężnej szczelinie brzeżnej i trzeba było po nią zjechać. Nie
ma tego złego co by na dobre nie wyszło – właśnie tam wśród
lodowych jaskiń, białych przewieszek i jasno błękitnych
szczelinach rodzi się nowa pasja - eksplorowanie takich tworów
to byłoby coś ;). Kilka następnych skoków
przez szczeliny doprowadziło nas do śladów, po których
to już bezpiecznie docieramy do namiotu. Jest 13 czyli minęły 34
godzin od rozpoczęcia ataku. Do pracy nie zdążymy to pewne ale w
pełni szczęśliwi i lekko odwodnieni pakujemy manele i suniemy do
Chamonix na piwo.
*-skalna
część ściany ograniczająca całun z lewej strony widoczna do ok
1/2 długości drogi.
Daniel”Danek”Chojnacki
Michał”Misza”Bednarz