Miałem
nie biegać. I nie biegałem.
Po
Lenin Race kontuzja kręgosłupa zainstalowała się na dobre. Sparaliżowana noga,
nie tylko nie pozwalała trenować, co skłoniła do głębszej refleksji na temat
sprawności w ogóle. Porzucone bieganie na grubo ponad 0,5 roku nie dawało szans
na sportowe aktywności w 2017 roku. Ale zazwyczaj kiedy się czegoś nie
spodziewamy przychodzi najlepsze.
Krzychu umiał zmotywować jak mało kto -
"może pojedziemy w góry? " rzucił pięknego popołudnia kiedy ochoczo
klepaliśmy w ręce witając kolejnych herosów na mecie Chojnik Maratonu. Napięcie
organizatora nie pozwoliło mi od razu się zdecydować. Nie pozwoliła też Róża w
drodze, remont w trakcie, przeprowadzka za moment i milion , jak to bywa w
życiu, innych zazwyczaj ważniejszych spraw. Te zawsze udowadniają, że czegoś
nie można zrobić. Na przekór wszystkiemu 3 tygodnie później lądujemy w Chamonix. Plan jest prosty. Jedziemy cała noc a w
dzień wchodzimy na lodowiec. Potem zdobywamy szczyty - najlepiej te
czterotysięczne :)
Już na starcie gorąc tak niemiłosierny że wdziewamy wysokogórskie ubranie
Aquile du Midi całe w chmurach choć czasami coś się pokazuje.
Col
du Midi wita jednak miłą ochłodą idealną na rozbicie namiotu. Łaskawa pogoda
odsłania małe co nieco.
Dalej
dość schematycznie ale jak zawsze przepięknie. Pobudka, zbieranie, akcja. Stromo do góry.
Jutro mamy trawersować 3 czterotysięczniki aby stanąć na
dachu Europy. Jak wychodzimy na płatew szczytową widok od razu zapiera dech w
piersiach.
Alpy mają przepiękny i
niepowtarzalny charakter - bardzo szybko wprowadzają do innego świata - lodowa
kraina smagana mocnym wiatrem, z futurystycznymi kształtami skalno lodowymi. Za to pięknie nasłoneczniona. Niby ciepło a jednak bardzo zimno. Aż drętwieją paluchy. I u rąk i u nóg.
Po
2h30min stajemy na szczycie Mont Blanc du Tacul - 4248 mnpm.
Bijemy strzałę z Hiszpanem, Hindusem i jak to na szczycie przychodzi motywacja do dalszych
wyzwań. Idziemy dalej śnieżną płatwią - jest tak oczywista że nie można
odpuścić.
Cel
na ten dzień wykonany w 100%. Pogoda dobra, godzina wczesna nie pozwala wracać
do namiotu. Schodzimy na przełączkę i rozpoczynamy wspinanie na kolejny szczyt
- Mont Moundit. Pionizuje się dość szybko w końcu na tyle że po lodzie używam
wszystkich śrub które zabraliśmy ze sobą a przydałoby się więcej. Raki koszykowe w miękkich butach
jakoś słabo "siadają". Decydujemy się na odwrót. Nie ma szans przegiełgać
się tu bezpiecznie z naszym sprzętem.
Zadowoleni i spełnieni
trawersujemy Tacula do namiotu.
Patelnia na rozgrzanym lodowcu przeogromna -
chyba z 1000 wspinaczy wisi na skałach, lodach, nartach i wszystkim innym. Gdyby
w szczycie wysypać wszystkich wspinaczy działających w Tatrach byłoby tego
mniej niż tutaj na malutkim odcinku jednego z lodowców. Z tego powodu alpinizm
nazywa się alpinizm.
Trzeba
wejść na Blanca a czasu wyjątkowo mało więc wycofujemy się do Chamonix. A stamtąd widać nawet olbrzymią bałuchę - z dołu trochę jak kopiec kreta, na którym jednak jest co robić.
Ścierają
się dwie koncepcje odnośnie stylu wejścia - bo te plecy bo ta noga więc ja jestem zwolennikiem aby wspiąć
się na Mont Blanc w dwa dni. Pierwszego dnia wejść wysoko a drugiego zaatakować
szczyt i zejść. Koncepcja Krzyśka bardziej śmiała - na lekko z 1000 metrów na
4810 mnpm w tzw. "one push". Jakoś nie mogę się przebić z moim pomysłem więc decydujemy się "na
lekko". Koncepcja "na lekko" ma ogromne zalety - lekkie buty (czyli trampki), brak namiotu, śpiwora, jedzenia, kuchenki, i dziesiątek innych rzeczy. Z minusów to że czasem zimno ale wtedy można przyspieszyć :).
Kleimy rany (dosłownie), ostrze speedcrosy (z tego już nic raczej nie będzie) i kupuję plecak w niezawodnym sklepie outdoorowym z najtańszym szpejem w okolicy.
Wcześniej
oczywiście raczymy się francuskimi przysmakami.
To jest sprzęt na Mont Blanc razem z tymi rzeczami, które zakładam na siebie. Zniknie zatem kurtka, buff, buty, spodnie, bluza i kije. Nie zostanie prawie nic i wejdzie to do malutkiego plecaczka.
Wieczorem o 21:30 startujemy z Les Houches. Piękni, młodzi i jeszcze zadowoleni.
Idzie
po prostu świetnie - chłodno, mocno do góry. Kryzysami wymieniamy się bardzo
zgrabnie - szybko strzela mnie, jak przechodzi, strzela Krzycha. Od ok. 3000 m
zaczyna się śnieg i zaraz potem bardzo fajne skalne wspinanie przez ok. 700
metrów w pionie. Niekiedy biegacze opisują specyficzny stan podczas długich biegów, w
którym brzuch przestaje pracować i nie trawi niczego. Woda przelewa się jak w garnku, etc. Nigdy tego nie miałem a
zawsze musi być ten pierwszy raz. I tu od razu rada. Jeśli zaczyna Cię to
dopadać jak najszybciej dwa palce do buzi i ogień. Zdecydowanie pomaga :D
Na
3800 wychodzimy na lodowiec. Na horyzoncie majaczą sunące czołówki. Wielu
amatorów zimnego wiatru ma ochotę dzisiaj szczytować.
Tylko oni właśnie wstali a
my dymamy już jakieś 5 godzin. Za to oni
trawersują masyw a my grzejemy frontalnie do góry. Im wyżej tym wolniej. Każde
następne wyniesienie sugeruję że to koniec a droga wlecze się w nieskończoność.
Za to widoki przednie!
Na
szczyt docieramy totalnie spruci przed 7:00. Dawno się tak nie urobiliśmy. Pada nawet
sakramentalne NIGDY się tak nie umęczyłem z ust Krzycha, który np. przebiegł 240 km po górach naraz. Oczywiście to emocje chwili bo teraz
zza klawiatury już wszystko wygląda i smakuje inaczej. Jak ktoś chce się poczuć
jak na szczycie Europy to proszę:
A przed nami już "tylko" zejście. Łapiemy chwilę oddechu na lodowcu i zaczyna się robić całkiem gardłowo.
O 13:00 zamkną sklepy a mamy kupić podarki dla rodzin. W głowie kołacze się jedynie zamówiony "kozi ser". I tak na ostatnich rezerwach biegniemy ostatnie 10 km w ciuchach do ataku w okropnym upale, głodni, zmęczeni aby zdążyć na 20 minut przed zamknięciem sklepu. Kozi ser nabyty. Miałem nie biegać ale jednak się nie dało. Jeszcze trochę i wrócę do tego!
Zapis
z zegarka: http://www.movescount.com/pl/moves/move162512433