środa, 8 października 2014

Przejście a w zasadzie przebiegnięcie kotliny jeleniogórskiej

Gdy pierwszy raz w życiu, czyli 2 lata temu, biegłem maraton (Gór Stołowych) obiecałem sobie, że nigdy nie podejmę się przebiegnięcia czegoś dłuższego. Po raz kolejny sprawdziło się NIGDY nie mów NIGDY.
Chciałem w tym roku przebiec 100 km. Planowałem Sudecka Setkę - problemy z kręgosłupem jednak mnie wykluczyły więc zdecydowałem się na Przejście Kotliny, o którym opowiadał mi Bartek - jeden z głównych organizatorów. W ten sposób miałem zwiększyć mój maksymalny dystans jaki przebiegłem na raz z 72 km na 142 km.   
Bieg wokół kotliny jeleniogórskiej jest dość szczególny. W przeciwieństwie do innych długich biegów tu trasa choć liczy ponad 140 km nie jest oznakowana, nie ma możliwości korzystania z tzw. przepaków (czyli przygotowanych wcześniej rzeczy na punktach na trasie) oraz obowiązuje zakaz korzystania z rzeczy dostarczanych przez ludzi na trasie. Każdy biegacz ma za to zalaminowaną kartę z ok. 25 punktami do przebicia jak w biegu na orientację w różnych punktach na trasie. Zdecydowana większość punktów jest w znanej lokalizacji ale część jest zagadką - dzięki nim biegacze mają dążyć do maksymalnego odwzorowania trasy historycznego przejścia kotliny. Przejścia kotliny, które jest memoriałem na cześć Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza. O chłopakach więcej przeczytać można tutaj: Daniel i Mateusz

Podczas przygotowań do biegu poznałem trasę zarówno na mapie jak i w terenie - nie widziałem jedynie z 20 km ale czułem że tam się nie zgubię - finalnie pomiędzy Okrajem a Przełęczą Kowarską lekko się zmotałem ale całe szczęście spotkałem kogoś z mapą. Właśnie kogoś z mapą. Nie miałem swojej. Podobnie jak kurtki na deszcz, 2 litrów picia, kijków, długich spodni czy bluzy i innych - moim zdaniem - zbędnych rzeczy na ten bieg. Miałem to co wymagał organizator jako sprzęt obowiązkowy tj.: koc NRC, czołówkę, bidon z piciem i telefon. Od siebie dorzuciłem żele (7 sztuk), batony energetyczne (4 sztuki), izotonik w proszku (na 5 bidonów) i 50 zeta w razie czego. Cały ekwipunek, który zabrałem wyglądał mniej więcej tak jak poniżej. Z pasa wystają też kruche ciasteczka skubnięte z jakiegoś punktu żywieniowego.       



Po wszystkim mogę zdradzić mój cel na ten bieg: Zrobić nowy rekord trasy lub polec próbując. Z tego powodu już po 15 kilometrach rozdzieliliśmy z Piotrkiem. Trochę szkoda bo mieliśmy lecieć razem ale jakoś tak ciągnęło mnie do przodu w nieznane odmęty mojej głowy. 

Szło jak z płatka - już na Sowiej Przełęczy doszedłem ostatnią osobę z przejścia. Wieczorem dzień wcześniej na trasę wyruszyło 450 osób aby przejść kotlinę w czasie 48 godziny. My ruszyliśmy po 12 godzinach i po ok. 3 dopadłem ogon. Chłopak miał buty prawie do kolan ważące na oko ze 2 kilo i wór na placach tak wielki że ledwo było go widać. Jak się spotkaliśmy runął ciężko na glebę na zasłużony popas. Zawróciłem go jeszcze bo źle szedł i skierowałem na Czoło. Dochodziłem kolejnych "przejściowców" coraz częściej - to było fajne bo z jednej strony potwierdzało że dobrze biegnę z drugiej można było liczyć na doping.  

Przeskok w Rudawy bardzo mnie ucieszył. Najtrudniejsze pasmo za mną - pomyślałem - i nie zwalniając sunąłem dalej. 
Nie zwolniłem po telefonie od cioci z wyrazami uznania i zachowawczym komentarze, że jeśli nie będę mógł żebym sobie ... odpuścił :). Przyspieszyłem zatem. Góralowi musiałem niestety odmówić tego dnia wizyty w ZOO. Odmówić musiałem również pani z telewizji, która chciała się umówić na rowerowy wywiad - jakoś nie podzieliła mojej euforii wywołanej sześcio godzinnym już biegiem. Miłe spotkanie pod Wołkiem z Kantem i Radkiem ze studiów. Biegnąc dalej dotarło do mnie jak inaczej zachowuję się na punktach od innych - zazwyczaj rozwalonych na trawie, bez butów, jedzących czy śmiejących się lub przebijających pęcherze. Ja wpadałem na punkt dosłownie na 30 sekund. Przed punktami zazwyczaj opróżniłem bidon tankowałem go brałem 3 ciastka i leciałem dalej.
W Janowicach czekał już Tomek na rowerze. Planowałem jakieś jedzenie i atrakcyjne picie nabyć w sklepie ale jakoś brakowało mi na to czasu. Razem ruszyliśmy lepszym tempem. Przy dworcu wyjechał tato z grupą rowerową - miło się zrobiło - fotki uśmiechy i ekadra rowerzystów. 


Tomek jechał ze mną kawał drogi - jakieś 40 kilometrów. Na bufecie za Różanką pochwyciłem makaron i w biegu sunąłem dalej. W zasadzie pierwszy raz jadłem obiad biegnąc :).
Dla Tomka trudności pojawiały się systematycznie - rower nie chciał wjechać przez korzenie na Dudziarza, buntował się na podejściu pod Różankę czy stawiał opory na skalnym Okolu. Mimo to dzielnie przedzierał się dalej. Zaliczył kilka gleb, starł całkowicie klocki hamulcowe i zaznał prawdziwy górski melanż - zarówno rower jak i Tomek :) 



Pasmo Kaczaw poszło lekko i sprawnie. W rejonie Kapeli zdałem sobie sprawę - biegnę 8h30 min. Przebiegłem 72 kilometry i każdy następny krok to będzie nowość. Może dlatego pozwoliłem sobie na 15 sekund przerwy na fotkę z tatą, który czesał tego dnia wszystkie możliwe góry w rejonie.
    


Za Okolem lunęło na potęgę - tak że aż ubrałem koszulkę bo zmarzłem. Wszystko było mokre ale to bez znaczenia. "Przejściowcy" podczas deszczu raczej chowali się pod drzewa chcąc wydłużyć sobie niewątpliwą przyjemność przebycia 140 km. Na 90 kilometrze jest bardzo spoko. Choć po pierwszym zdjęciu Tomek mówi: uśmiechnij się bo wyglądasz na jakiegoś niezadowolonego. Uśmiech zatem:


Szybowcowa to piękny i mroczny zarazem widok. Sporo tankowania picia i oczywiście kruche ciasteczka. Dalej rura w dół w kierunku doliny Bobru. Na punkcie przy tamie dostaję ostrzeżenie że ponoć ktoś doniósł że cisnę z rowerzystą, który wiezie moje rzeczy. Od brata nie wziąłem całe szczęście niczego. Złość jednak opętała moją głowę. Przez następne kilka kilometrów nie mogę skupić się na niczym innym. Przyspieszam odruchowo. Dzwonie do organizatorów i dementuję te nieprawdziwe info. Uspokajają mnie, że wierzą i nie ma problemu. Jest już całkowicie ciemno a ja biegnę od 13 godzin. Piękne uczucie.  W Goduszynie okazuje się, że czeka na mnie dwóch wypasionych zająców. Krzychu planował cisnąć "ostatnie" 40 km ze mną już wcześniej. Błażej spontanicznie wsiadł w pociąg przyjechał do Jeleniej i przybiegł do Goduszyna. Dobiegając serce biło mocniej bo to mega miłe, że im się chciało. Tak nawiasem to jestem tu również dzięki nim. Ściagali się w tym roku na szalonych dystansach (240 i 110) z bardzo dobrymi wynikami czym podkręcili mnie do tego wyzwania.

Na punkcie kolejnym jak robot obsługiwałem sam siebie. Obsługa miło dopingowała :)
       


samoobsługa przy przebijaniu karty na punkcie 

Mniej więcej na 120 km poczułem pierwszy ból. Piszczel zaczynał coś nawalać. Oczywiście to olałem i biegłem dalej. Trochę zmotaliśmy się przed Piastowem - zaorane pole z duża ilością błota na trochę nas zatrzymało. Jak ratunek od słodkich rzeczy (cały czas ciastka, żele i batony) był punkt w Piechowicach. Słony ogórek i pomidorówka jedzona w biegu była przepyszna. Krzychu był lekko zawiedzony, że nie zostaliśmy na kiełbaski, które radośnie skwierczały na grillu ;).

Wysoki Kamień to dla mnie czytelny sygnał, że już jesteśmy bardzo blisko - ostatni półmaraton i meta! Tempo stałe, ból lekki - wręcz sympatyczny. W biegu od ponad 15 godzin. Żyć nie umierać! Tak to mniej więcej wyglądało:



Przed punktem w Jakuszycach dobiegamy do Wojtka - startował w przejściu i obiecał że o 20 będzie kończył i że się nie spotkamy na trasie. Uścikałem go dziękując, że poczekał. Miał kryzys ale nasze tempo uskrzydliło i ruszyli za nami już biegiem :D.

Skręcając w zielony szlak za Jakuszycami czułem że piłka jest już w dołku. Jestem tak daleko, że nic już mi nie przeszkodzi w pobiciu rekordu trasy. I nie przeszkodziło - choć lekko nie było. Pomyliłem trasę biegnąc z lewej strony strumienia przez co przekraczaliśmy strumień na dziko przez las. Przeprawa przez skały, mchy, bagna, wodę, zwalone drzewa i inne tego typu nie służą podkręceniu tempa. Gdy dotarliśmy w końcu do szlaku miałem ochote całować błoto, które sięgało na nim po kostki. Dalej przy Przedziale duże bagniska przebiegaliśmy już frontalnie bez zastanowienia czy omijania wody. Szlak zgubiliśmy również na zbiegu w kierunku Wodospadu Szklarki. Znowu zwalone drzewa, skały i inna "ciekawa" nawierzchnia biegowa.
Straciłem na tych atrakcjach prawie godzinę. Stres potęgowała świadomośc że na mecie siedzi ekipa wsparcia i czeka - od prau godzin ;)



Asfalt do schroniska działa jak zbawienie. Jeszcze kawałeczek i będzie meta. Kontrola czasu - tak zdążymy przed 18 godziną biegu. Jeszcze gleba na ostatnim kilometrze i z mega energią wkraczamy na metę do Szklarskiej. Oczywiście drę się na potęgę.



Komitet powitalny iście mistrzowski. Są uściski jest zmrożone Rosso, o którym kiedyś delikatnie napomknąłem Kasi. Leci We are the champions. Mega oprawa.














Wasze zdrowie ekipa!


uuu - lej kochanie lej 

I w ten oto sposób Przejście (w zasadzie przebiegnięcie) Kotliny ma nowy rekord czasowy. Miłe to a mnie dodatkowo cieszy, że mogę biec 18 godzin praktycznie non stop przemierzając 142 km. Liczę, że za rok ktoś podejmie rękawice i będzie do czego wracać ;)

Dzięki całej ekipie wsparcia - Tomkowi za hardcorowa przeprawę na rowerze w terenie gdzie rowr nie do końca tam pasował. Tacie za nadzór i kontrole w różnych punktach tras. Krzyśkowi i Błażejowi za kolejny wspólny maraton po błocie, górach w nocy i w krzakach. I oczywiście Kasi za wytrwałość w oczekiwaniu, cierpliwość podczas treningów i mistrzowsko schłodzone w lodzie Rosso na mecie! Dzięki Wam nie walczyłem z własnymi demonami tylko się z nimi pogodziłem.


coach zadowolony z wyniku

Krzychu na mecie

Błażej nie próżnuje 

i mistrzyni organizacji porządnego przyjęcia na mecie razem z tatą 

Zapis z zegarka: http://www.movescount.com/moves/move41283258

I jeszcze kilka fotek:
   
Meta - mój czas czerwony

następny biegacz dotarł po 5 godzinach 




Krzychu natychmiastowy update na FB

jestem LUZAK :D


jakiś chudy taki

i nogi jakieś powykręcane



oj ciężko szło to jedzenie - piwo zdecydowanie lepiej ;)

Koronacja:




ps. Szacun dla organizatorów - duże przedsięwzięcie i bardzo fajnie przeprowadzone!