poniedziałek, 18 sierpnia 2014

WIŚNIA NA TORCIE

Spontaniczna zmiana planów przychodzi wieczorem. Michał zarzuca koncepcje wbiegu na najwyższy szczytu Szwajcarii i drugi po Mont Blancu szczyt Alp - Dufourspitze. Z początku trochę mi to nie leży bo Tasch mieliśmy obczajoną drogę i jakoś tak jest " na wyciągnięcie ręki". Opisy w przewodniku i źródła netowe niosą jednak tego typu opisy: [...] Monte Rosa oślepiająca i zniewalająca ogromem jest najpotężniejszym masywem alpejskim znajdującym w Alpach Pienińskich. Chociaż Mont Blanc przewyższa ją, Monte Rosa zajmuje znacznie większy obszar i jest najwyższym "masywem" w Europie Zachodniej. Po szwajcarskiej stronie jest ona "festiwalowo przybrana" w nabrzmiałe fale lodu z lodowców [...]
Chwilę później wątpliwości pękają jak mydlana bańka. Jutro odpoczynek i atakujemy w czwartek. 

Z odpoczynku za wiele nie wyszło - okazało się, że poznana pozytywna ekipa z trójmiasta atakowała Doma i jeden z nich źle ogarnął wysokość i zabrał go helikopter do Zermatt. Rzeczy, które wniósł ze sobą zostały na ok. 3100 mnpm. Kopnęliśmy się zatem na do Dom Hutte aby pomóc znieść majdan. Wykonaliśmy fajną wycieczkę w rejonie EuropaWeg i przy okazji w dzień "restu" wykonaliśmy dodatkowe 2,5 km pionowych wejść :) - już przywykliśmy do latania pod górę. 



 atak przez wodospad 

 zakaz wejścia 
 .. i wejście 

Dzień później wstajemy o 4 rano - to najwcześniej ze wszystkich razy na wyjeździe. Szacunki mówią,  że dzisiaj zrobimy maraton, 4 km w górę i 4 km w dół. Siłę ma nam dać kasza kukurydziana z rodzynkami i miodem - bardzo łatwo się przyswaja i faktycznie petarda energetyczna :
O 5 zatem jedziemy do Zermatt pod kościół - miejsce dla nas już kultowe. 
Rutyna zaczyna być już niebezpieczna - sweet focia nie wychodzi i autor zdjęcia ucina swoje lico :D
Sprzęt wynikowy z 2 poprzednich akcji. Oprócz awaryjnego koca NRC wykorzystamy tym razem wszystko co do środka włożyliśmy. 
Pierwsza wspinaczka na ok. 3000 do Gorgengrat. Potem w dół do lodowca. Uwierzcie, że widoki niepowtarzalne - wschód słońca na zboczu Matterhorna i inne tego typu. Oczywiście spieszymy się więc zdjęć udowadniających nie ma. Po zejściu na lodowiec okazuje się, że raki będą potrzebne. Po przejściu lodowca fixy prowadzą do Monte Rosa Hute. Idzie coraz więcej ludzi więc omijamy poręczówki i grzejemy po skałach prostując drogę. Schronisko brzydkie, nie mają darmowej wody i do tego gdy odpowiadam gdzie idziemy kobiecie z obsługi łapie się za głowę i leci po wsparcie. Docieramy tu po 3h (wg. Przewodnika 7h z Zermatt) i jest koło 9 a na szczyt startuje się ok. 3. Nie uda im się jednak z nami pomówić bo mamy jeszcze do zrobienia prawie 2 km w pionie więc lecimy dalej. 
Warunki doskonałe - śnieg zmrożony, ślady pokazują drogę i pełna widoczność. Jak na dłoni mamy naszą prawie całą działalność w tym terenie. Widać Weisshorna (chyba od niego pochodzi weiss bier ;)), na którego wspięliśmy się 4 lata temu
Widać Matterhorna - również ugościł nas od włoskiej strony:

Idziemy rytmicznie decydując się na krótszy ale trudniejszy wariant przez skalną grań. Dziś doskonale widać to co ogarnęliśmy - Breithorn, Breithorn Zwillinge, Roca Nera, Pollux, Castor i Liskamm - wszystkie jak na dłoni. 





Na szczycie stajemy po niecałych 7 godzinach. Widok przepiękny - to wspaniała nagroda po 10 dniach akcji. Dach Szwajcarii na lekko to wiśnia na torcie naszych zmagań. Czilujemy na szczycie. Wszyscy, którzy dzisiaj weszli na szczyt już dawno sobie poszli lub zlecieli helikopterem, który dzisiaj trzy razy zabierał ludzi do Zermatt. 

O takie widoki: 










Wycofujemy się bardzo szybko korzystając ze zdobytego doświadczenia. Przeplatanka jak na łyżwach na trawersie stromego zbocza, dupozjazdy, ślizgi po skałach, zjazdy na butach to tylko niektóre atrakcje. Inne pozostaną jedynie w naszej pamięci :D




I ostatnia już sweet focia z wyjazdu - w tle malutki, z tej odległości, masyw Duforspitze. 



Walczyliśmy w dolinie Mattertall 9 długich dni. W tym czasie urobiliśmy 20000 m w pionie wspinając się na 10 szczytów powyżej 4 tyś metrów. Większość z nich zrobiliśmy totalnie na lekko w sportowych butach i bieliźnie jak na trening zimą. Zdecydowanie nie polecam tego tym, którzy nie mają doświadczenia górskiego i nie są mega wybiegani. Obydwie umiejętności są absolutnie niezbędne!!!
  
Ponoć na Dom ktoś wchodził w jeden dzień z dołu w latach 80's - niestety nie udało nam się odszukać żadnej informacji. Podobnie na inne szczyty. Czasy nasze z pewnością do pobicia czekają na śmiałków :) 

Zapis z zegarka: DUFORSPITZE

niedziela, 10 sierpnia 2014

DOM OD STRZAŁU

We wtorek rankiem pogoda po raz pierwszy jest tak ładna, że widać wszystko. To świetnie, choć strach przed palącym słońcem skłania do wyrafinowanego zabezpieczenia - aby oszczędzić sobie zmartwień zaklejam wystające części twarzy. Zaklejam bo selfi nabiera innego wyrazu :D. 

Największa naklejka, z wiadomych powodów, ląduje na nosie i raptowanie kończy się plaster ;).

Plan jest prosty z 1400 m wejść na Dom 4545 m i wrócić z powrotem do Randy. Zrobić to jak najszybciej więc i jak najlżej. To ponad 3000 m w pionie po alpejskich ścieżkach, skałach, lodowcu i finalnie wspinaczki na festigrat. Ruszamy punktualnie o 8 spod dworca w Randzie - biją dzwony i jest spoko. Godzina nie wzięła się z przypadku - oczywiście chcieliśmy się wyspać :) Dodatkowo wyliczyliśmy, że ludzie wystartują o 6:00 i o 12:00 staną na szczycie więc przetorują nam całą drogę na szczyt. Zakładamy 9 godzin "tam i z powrotem". Bardzo szybko jednak okazuje się że ciśniemy szybciej i na ok 3000 m przy Dom Huute meldujemy się po 1h40min. Dalej po lodowcu idealnie - zmrożony śnieg więc lecimy jak po asfalcie. Festijoch przesolowany również bardzo sprawnie. Fotka z odwrotu kiedy to było więcej czasu ;) - Michał walczy w dolnej partii:



Do 4100 idzie jak spłatka choć trafiamy na jedno zbyt strome pole lodowe. Dzięki akrobatycznym umiejętnościom, bo nie rakom gdyż ich nie mamy, przechodzimy ten moment. Lekka dziaba "nie siada" w lodzie a podeszwy bezradnie osuwają się po lodzie - nasza słodka tajemnica pozostanie jak sobie poradziliśmy :D. 

Dochodzimy rodaków - sympatyczna para. "Ja nie wiem jak wy żeście to kurwa przeszli w trampkach" - pada z ust chłopaka. Ja też nie wiem - rzucam z uśmiechem i ciśniemy dalej. 
Dalej zwalniamy - cały nasz misterny, długo dyskutowany plan właśnie legł w gruzach. Z każdym następnym krokiem zapadamy się po kolana w śniegu - do szczytu około pół kilometra w pionie a my niestety wyprzedziliśmy już wszystkich śmiałków i sami musimy torować. Balet w runnersach na stromym lodzie dostarcza wielu emocji i z czasem zaczynamy się go nawet uczyć. 
Nie mamy uprzęży, liny, raków, kasków i tego wszystkiego co mają inni. Mamy za to kije, czekan, mega moc i wiedzę jak to zrobić. Widoczne ekipy wchodzące na szczyt zostawiamy daleko z tyłu i po 5h20min stajemy na szczycie Dom. Grań końcowa przepyszna: 





Ogromne emocje, piękny widok i łzy szczęścia, które już tak dawno nie stawały w oczach na szczycie - piękna nagroda za wysiłek. 













Po kilku minutach wycofujemy się - odwrót z takich okoliczności przyrody mógłbym robić codziennie. W górę traskę zresztą też :D. Do Mattertall!!!







Rodacy obok których zjeżdżamy na tyłkach krzyczą: "Skąd wy kurwa jesteście?" Z Polski z gór :) i ogniem dalej. Zresztą jak się potem okazało ekipa z Sobótki, która organizuje Półmaraton Ślężański. Pierwsze 500 m w pionie robimy w niecałe 30 minut. Montuje mały zakład na orientację i z miłą chęcią przegrywam whiski do zrobienie w obozie. 




Na lodowcu poniżej Fejstocha nogi zapadają się po pas. Mimo to dobiegamy do skał i lodowa, zimna kraina zmienia się w upalne lato. To dla mnie najmniej przyjemny element. Cały się gotuję. Mam na to już swoja metodę - co jakiś czas czym niżej odsłaniam kolejny kawałek ciała - a to podciągając spodnie, a to opuszczając skarpety, a to podwijając rękawy itd. Kiedy już czuję się jak smażone jajko odsłaniam kilka centymetrów grubego brzucha i ukojenie rozlewa się po ciele. Na 10 minut - i tak do samego już dołu. Dostajemy trochę gratulacji na zbiegu i o 15:27 padam przy dworcu w Randzie. Misio musi odpocząć ;) 




Cała akcja zajęła nam 7h27min. Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Dochodzi do nas, że złamaliśmy system chodzenia po alpach. Zamiast ciepłej herbatki w termosie lodowaty izotonik. Zamiast twardych ciężkich butów leciutkie runnersy. Zamiast grubych ciepłych ciuchów bielizna i coś na wiatr w razie czego. Po prostu light and fast - to musi wejść na większą skalę bo to zbyt piękne aby pozostało nie modne. I znowu czas na dzień restu - teraz myślimy o sąsiedzie Doma Taschornie. A w zasadzie o paru weissbirach, które gasimy już 10 metrów od linii mety. Nie oderwiemy się od nich przez następne 8 godzin czyli więcej niż zajęła nam wspinaczka na szczyt :). 

A plany odnośnie restu i Tascha jeszcze okażą się baaardzo elastyczne.    

Zapis z zegarka: DOM