niedziela, 26 lipca 2015

130 km przez noc czyli Super Trail

Jakiegoś fajnego startu szukałem. Tylko znaleźć nie mogłem - coś za granicą ale to bilety trzeba ogarnąć a czasu jest zawsze  za mało, a to bieg fajny ale skąpany w słońcu czego nienawidzę albo nie sposób się dostać bo tylu chętnych. No to oczywiście Kasia przyszła z pomocą - przecież obok masz Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich  i do wyboru wiele opcji. I tak na 7 tygodni przed startem zapisuję się na 130 km. Plan treningowy skreślony na kolanie prezentuje się dumnie: 


Z pewnym sentymentem - pierwszy górski start to właśnie maraton Gór Stołowych robiony przez zacny duet czyli Piotra i Marcina. Organizacyjnie chłopaki trzymają mega poziom więc choć góry nie za wysokie to na dobry klimat można liczyć. Stąd mega humory towarzyszyły na festiwalu. Przynajmniej przed startem bo potem przynajmniej z jednej twarzy banan znikł ;-)



Po rekonie [RELACJA] wiadomo, że trasa nie jest zbyt trudna więc można cisnąć. Pójdę zatem ogniem. Od razu cel był po za aktualnymi możliwościami ale jakoś nie mogłem się nie zamachnąć. Złamać 13h na 130 km (koło 4000 m podbiegów) bijąc tym samym rekord trasy Gorczycy z ubiegłego roku.Efekt tego był mniej więcej taki:



I faktycznie był to ostry temat - początek szedłem w czasie zbliżonym do rekordu. Potem to się zemściło. Ta pierwsza ściana (dość gruba:)) dopadła mnie na podejściu na Śnieżnik - dostałem klasycznych mroczków i szedłem slalomem. Tomek Baranow caknął mnie tylko jak zacząłem zwalniać.

Na zbiegu ze Śnieżnika widziałem za sobą światło czołówki. "umieram i wszyscy mnie teraz wyprzedzą" myślałem po czym zgasiłem latarkę i biegłem w ciemności - tak gonić jest trochę trudniej ;-).

Zbiegając do Międzygórza czułem, że moje nogi nie są moje. Zero kontroli. Jednak dostrzegam w oddali na plecach czołówkę - "idzie horda" (notabene mega tekst Michał) myślę - gaszę czołówkę i ogniem w dół.

W Międzygórzu okazało się, że jednak jestem pierwszy. Czołówka za mną należała do Tomka, który pomylił drogę i nadłożył kilka minut. Na punkt wpadł chwile po mnie i tak - jak kotek i myszka - pocisnęliśmy do Długopola. Czasem, bez czołówki, czasem z minimalnym światłem przysłanianym ręką aby nie ułatwiać pościgu. Te igraszki to świetne harce aby odciągnąc umysł od faktycznych problemów - lewa noga bolała coraz bardziej - chyba odezwał się zmęczeniowy uraz. Co krok grymas twarzy lekko się wykrzywiał - no chyba, że Tomka latarka się zbliża i trzeba pocisnąć ;-). Programuje się odpowiednio bo muszę się z tym garbem przekulać jeszcze 60 kilometrów. Przyspieszam zatem. 

Do schroniska na Jogodnej dotarłem z 15 minutową przewagą nad Tomkiem. Jakiś już wykręcony jak po mocnych środkach:


Pierogi z jagodami wyrwałem spod zafoliowanej tacy - były boskie. Przybiłem strzałę z organizatorem Rzeźnika, Piotrkiem, zresztą jak co punkt, i z trudem odpędzając czarne myśli o wódeczce i piwie obecnej na punkcie poleciałem dalej.

W długich biegach uwielbiam się zapomnieć. Nie myśleć o tym ile kilometrów zostało, jak coś tam bardzo boli, jak blisko jest pościg. Taki trans pomaga mi złapać piękna mgiełka przed Orlickimi Horami na granicy polsko - czeskiej. Cicho, przyjemnie chłodniej niż wszędzie indziej i na to wszystko powoli budzący się świt.


Sweet focia czyli "byłem tu"




Im więcej godzin biegniesz tym umysł zachowuje się coraz ciekawiej. Z tym, że jeśli obcujesz z przyrodą dziwne rzeczy zaczynają schodzić się jak magnes. Witam w Górach Orlickich:


Na punkcie przy Masarykovej Chacie po raz pierwszy poprosiłem o coś przeciwbólowego. Wolontariusze pełna profeska - mieli ale nie dali - bo nie mogli. Nie naciskałem w ogóle. I tak powinni nagrodę dostać od Orgów nie ulegając typowi, który biegnie od ponad 10 godzin i twierdzi, że oprócz pękniętej stopy czuje się doskonale :-).

Za Orlicą wiem już, że wygram ten bieg. Wygram go bo nie będę zwalniał. Wygram choć będzie mnie to sporo kosztować. Od Polanicy niby "już z górki" bo tylko 18 km. 18 km najtrudniejszych jakie w życiu przekulałem. Gorąco, nogi nie moje, łzy w oczach i zarazem ogromna chęć przerwania wstęgi na mecie. Marzyłem jedynie o tym żeby nie musieć biec. I ani razu nie wpadłem na pomysł żeby zejść z trasy.
Coś w ten deseń:


Z tym, że raz to leżałem na dechach a raz stałem jak wieża. Nic szczególnego nie wydarzyło się już do końca biegu. A sorry. Zadzwoniłem do Kasi, że już nie dam rady. Że leże w lesie i jest już po mnie. Rozbudziła się bo już czekała na mnie na mecie. Było "ale wstań dasz radę" i taki inne. Długo nie wstawiałem kitu. "Szykuje się - zaraz będę" wydusiłem bo zaczynała się już zabudowa Kudowej.
To był chyba najszczęśliwszy kilometr mojego życia. Cały czas wiedziałem że zaraz się zatrzymam i po 15 godzinach przerwę ten bieg. I tak się stało. Kolejne marzenie spełnione. 

Na mecie nawet szczególnie nie miałem siły się ucieszyć. Zazwyczaj skaczę, krzyczę i taki inne tu wbiegłem i padłem :-). Wyraz twarzy dość wymowny:

Jest i moja opoka: 




trochę mało podejść ale i tak chciało się płakać :-)




Ni to radość ni to ból :-)


Tomek wpadł na metę po 17 minutach:



A potem przez następne parę dni były już tylko browary i bardzo miły czas na festiwalu. 
Profesjonalne usługi w zakresie fizjoterapii i tapingu świadczyła oczywiście Malwina Jachowicz z MOTIO


Pierwsze taśmy prezentowały się naprawdę zacnie i dodały parę punktów do lansu na festiwalowych ścieżkach :-). Po powrocie do domu wykonałem zalecenia fizjoterapeuty: 


W przypływie pozytywnej energii ustawiliśmy z ekipą z ZUKa punkt żywieniowy widmo na 3 kilometry przed metą dla półmaratonu, maratonu, 65 km i 110 km. Punkt oczywiście ustawiony tak, że na wyciągnięcie ręki rzeka umożliwiała chłodzenie biegaczy. I to był strzał w dziesiątkę bo było 35 stopni. Oj działo się - dawanie radości w najczystszej formie :-)





A potem już tylko fanfary i odbieranie trofeów w strugach deszczu. Ekipą odebraliśmy tyle nagród, że była obawa o podmianę toreb :-)


Podsumowujące jednym zdaniem - nie było warto, męczyłem się bez żadnego sensu, powinienem zejść z trasy i najlepiej już nie wracać do tego sportu. A myśli o rzuceniu tego sportu w diabły nachodziły systematycznie w nocy z 16 na 17 lipca. Tymczasem o tym zapomniałem ;-)

Track z biegu - nie chcesz tego poczuć

Zdjęcia dzięki: Łukasz Buszka, Piotr Dymus, Błażej Łyjak, Andrzej Szczot

poniedziałek, 22 czerwca 2015

HAT TRICK NA ZIEMI KŁODZKIEJ

Plan był zacny - jak to plan. 
Szurnę się trasa Super Trial w 4 dni. Czwartek i piątek wezmę wolne w pracy i spokojnie pyknę 30-40 km dziennie z malutkim plecaczkiem. 
Plany jednak mają to do siebie, że lubią się sypać wiec czwartek i piątek musiałem zostać w pracy. Dzięki temu po 17 parkuje w Lądku i ruszam na trasę z lekka spóźniony. 


Plecak miał być lekki ale jak tu nie wziąć śpiwora, gaci i skarpet na zmianę czy czegoś do ubrania bo ma lać? Z jedzeniem się zastanawiałem dość długo więc nie wziąłem. Żelami się najem i wodą :). Przezorna jak zawsze Kasia, wcisnęła jakiś batonik i daktyle za co dziękowałem już pierwszego wieczoru. Z pełnym camel bagiem wór okazał się zacnym tobołkiem. Dlatego 135 km później kaptury miałem jak klasyczny kark z siłowni.

Pierwszy odcinek trasy całkiem zacny: 



Plan był taki aby dobiec na nocleg do Medvedi Boudy gdzieś tak na 30 km jeszcze przed zmrokiem. I to się prawie udało. Zmrok był, chata też tylko zamknięta. To chociaż zrobię sobie sweet focię a w zasadzie nie do końca sweet: 


Obieram jakiś nowy cel na mapie i lecę dalej. Dzięki doskonałemu oznakowaniu szlaku biegnę gdzieś indziej niż zakładałem i ląduje w czeskich Kunicach. Na nocleg raczej nikt nie chce przyjąć. Lecę zatem dalej - mam w końcu śpiwór (taki chudy letni ale mam) i folie NRC wiec ogarnę. Jednego zaczynam żałować. Nie mam ognia. Szlak znowu zaskakuje. O 24 sunąc w mokrej trawie po pas marzę o szerokiej drodze. Zamiast tego wąska ścieżka się kończy :). Rozglądam się to tu to tam i nagle widzę chatkę niemalże na kurzej stopce.
Zrezygnowany bo wszystkie do tej pory były zamknięte na kłódkę nie mogę uwierzyć. Nie dość, że zamknięta na skobel to w środku jest wszystko. Koza, woda, drewno, chrust, herbata, zapałki i .... MAKARON. Nieukrywane salwy radości rejestruje aparat: 






Szczęścia nie ma końca. Pije, jem, zęby myje i jak w raju zasypiam koło 2. Wysuszyłem buty i z nową energią ruszam zrealizować przyspieszony plan. Żeby zdarzyć do Lądka Zdroju w niedziele muszę mieć z pół dnia na powrót. Dlatego wizja 70 km tego dnia dopinguje ekstremalnie. Przez cały dzień pada chyba 15 razy. Najzimniej jest na Śnieżniku i w Orlickich Horach.



Pewnie koło 5 stopni co z deszczem na gołej skórze oferuje darmową krio komorę. Pod Śnieżnikiem przepyszny naleśnik rekompensuje niemiłego dziada za ladą w schronisku - jak widelec wskazuje na mapie - to "już" ponad 30 kilometrów trasy.


Na sklep w Miedzygórzu rzucam się jak wariat. Serek wiejski, pączek, cola, batony, rodzynki, etc. Będziesz to targał następne 45 km :).
Dalej sunę mijając kolejne miejscowości i grzbiety. Na 10 minut zasypiam jedynie na trawie w Orlickich Zachorach obserwując orła latającego nad głową. Bardzo przyjemny letarg. Dalej idzie jak z płatka. 500 metrów w pionie, ulewa na 1100 połączona z wiatrem ale lecę już nic sobie z tego nie robiąc bo wiem że zbliżam się do czeskiego schroniska, w którym zmierzam się zacnie ugościć.





Nagroda jest taka jak być powinna. Schronisko otwarte, można płacić złotówkami, mają smażony ser z bramborami i Primatora leją z kija :) Do tego ciepła woda pod prysznicem. O 65 km w nogach szybciutko zapominam zatem.



Rankiem plan najprostszy z możliwych - stoczyć się do Dusznik Zdroju i zakończyć przygodę w Kudowie. Co ciekawe jak zaczynam biec uśmiech sam ciśnie się na usta. To chyba nie normalne. Szczególnie że dla odmiany pada :-).

Duszniki Zdrój miejscowość atrakcyjna - pełna kuracjuszy w kwiecie wieku. Wypada zatem odsapnąć wśród stylowej zabudowy:

 

Padało zbyt długo więc ruszam nie czekając aż przestanie. Do Kudowej trasa leci prawie cały czas z górki więc na zawodach będzie można przycisnąć. Wpadam na główny deptak i od razu nogi prowadzą do znajomej oberży. Dla odmiany piwo i strawa poproszę. W zasadzie to wychodzi na to że to bardzo przyjemny wypad był. No może poza tym bieganiem ;-)


Gorzej z komunikacja zbiorową. Do Kłodzka dojeżdżam autobusem jednak dalej do Lądka mam czekać prawie trzy godziny na następnego ogórka. A ponieważ jest tam ok. 30 kilometrów zakładam mokre buty i zaczynam biec. Szczęśliwym trafem łapię stopa, znowu biegnę, znowu stopa, znowu biegnę i finalnego stopa, który dowozi mnie do Lądka. Końcówka oczywiście biegiem. Gdybym był z kimś pewnie przybiłbym piątkę.

Podsumowując:
16 godzin biegania
135 kilometrów
4370 m podejść

dzień 1: http://www.movescount.com/pl/moves/move66728413
dzień 2: http://www.movescount.com/pl/moves/move66728416
dzień 3: http://www.movescount.com/pl/moves/move66728419

Prawda, że proste? :-)  

poniedziałek, 23 marca 2015

BIEGANIE TO ZA MAŁO

Ponieważ bieganie samo w sobie jest zajęciem nudnym musi być przełamywane innymi aktywnościami. Stąd w tym sezonie pierwszy raz ruszyłem na skiturach eksplorować Karkonosze. Michał pociągnął linie do góry ze Szklarskiej i wyszliśmy na Szrenicę. 






Do góry wiedziałem, że nie będzie problemu. Wiedziałem, że problem będzie w dół. Na nartach zjazdowych byłem chyba 2 razy. 
Za pierwszym razem zwichnąłem bark bo nie wiedziałem jak zachamować. 
Za drugim razem (dzięki Jaras za to, że zabrałeś mnie na Ścianę :D) wypieła mi się narta na samej górze i 2 godziny spędziłem na jej poszukiwaniach snując się po zboczu. 
3 raz to właśnie ten z Michałem - lekko wypeniany jakoś zjechałem ze szlaku za Hala Szrenicką siejąc postrach wśród turystów. Nie ogarniałem tego więc narty na plecy i ruszyliśmy w las.

Parę miesięcy później dotarłem wczesnym rankiem nad Koralową Ścieżkę. 





Było pięknie ale patrząc w dół odbyłem walkę wewnętrzną "nie zjadę stąd kurwa" na zmianę z "nie bądź, dupa zjedziesz".
Zjechałem a w zasadzie spadłem. Przy każdej próbie zakrętu (nie uczyłem się nigdy zjeżdżać na nartach!) gleba. Problemy zaczęły się gdy wjechałem w las - kolejne dzwony z drzewami skutecznie zniechęciły mnie do dalszej walki z wiatrakami. W plecaku miałem trampki, które założyłem i zbiegłem z nartami w ekspresowym tempie do Jagniątkowa na autobus - zdążyłem ;). 
Myślałem że romans z nartą po chwilowym zauroczeniu pryśnie jak mydlana bańka. Nic bardziej mylnego. Na spotkaniu organizacyjnym w sprawie kandydatów na ratowników górskich jak uderzenie młotem spada na mnie zdanie - za dwa tygodnie jest ostatni termin zdania egzaminu z jazdy na nartach. Ci co umieją zdadzą - ci co nie w dwa tygodnie już się nie nauczą. No to mam problem - moim zdaniem do ogarnięcia w 2 tygodnie. Przynajmniej tu w górach. We Wrocławiu trudniej - teraz jest kilkanaście stopni i wiosna a wkroczyła pełna parą. Na pomoc przychodzi genialna żona - skoro jesteś w Jeleniej idź jutro na narty!
Z trudem wyszarpane 90 minut spędzam na stoku. Wynająłem miłą instruktorkę i poznaję w końcu tajniki tego tajemniczego sportu. Szału nie ma ale umiem już zjechać tak aby się nie zabić.
Tydzień później znowu ląduje w kotlinie. Umówiłem się z GOPRowcem aby wtajemniczył mnie co będzie na egzaminie. Niestety rozchorował się. Z odsieczą rusza wprawiony narciarz, szef Tomka, Krzychu. Warunki dzisiaj były wyjątkowe - wszystko w chmurach a trasy kompletnie zalodzone. Spędziliśmy cały dzień piłując technikę, której nie mam. Rewelacyjny nauczyciel i ambitny uczeń zaowocowały kilkoma dobrymi zjazdami.  Fajna jazda z taką prędkością, że łzy lecą z oczu a lód osadza się na brwiach :). Podjęliśmy też próbę wyrównania rachunków z lat młodości z najbardziej stromym stokiem narciarskim Karkonoszy - ze Ścianą. Stroma, zalodzona, w chmurach robiła przepiękne wrażenie. Nachylenie takie, że w końcu pojawił się strach - inny niż ten nad Koralową Ścieżką ale jednak strach. Na pierwszym agresywnym skręcie wypina mi się narta. Chwilę tylko patrzymy jak znika we mgle. Masakra - znowu to samo w tym samym miejscu po 15 latach. Zdejmuję drugą nartę i biegiem w dół za Krzychem. Trawersuję las w myślach żegnając się już z nią. Krzychu zjeżdża niżej i nie wiem jakim cudem ale znajduje ją kilkaset metrów niżej na stoku. Drugi raz ta sama sztuczka na tym stoku. Ale jak to mawiają do 3 razy sztuka.

Pogoda łaskawa przy jednym z ostatnich wjazdów na górę odsłania się kołderka z chmur. To jedyne fotki z tego dnia



zalodzony i zadowolony 


Za 6 dni jadę na egzamin na kandydata na ratownika. Dam radę. W końcu szkoliłem się do tego latami ;).